II. 18 "...skończy te operę mydlaną..."

369 15 0
                                    

- Nikt tego nie przewidział. Jesteś jedną z wielu osób, które dały się na to nabrać Jo. - Niemal krzyknął, słysząc kolejne wyrzuty, jakie robiła sobie jego żona.

Nie potrafił znieść tego stanu rzeczy. Jocelyn ciągle obwiniała się o pozostawienie Clary i Maxa tak naprawdę samych w Instytucie, a on nie był w stanie ani obojętnie tego tak zostawić, ani naprawić tej sytuacji. Każdego dnia, od tamtej sytuacji, widział jej smutek i żal, poczucie winy, które sama karmiła, niszcząc siebie przy okazji. Nie pozwalała również na przetłumaczenie sobie tego. Przyjęcie do wiadomości, faktu iż to nie jej wina było dla niej jakby niemożliwe.

- Znałam go najlepiej. Powinnam była...

- Nie - przerwał jej podnosząc głos.

Znał już na pamięć każdą jej wymówkę. Prawie codziennie odbywali przynajmniej jedną taką rozmowę. Prawie codziennie słyszał te same słowa. Tym razem jednak pragnął, aby dzisiejsze były ostatnie.

- Nie jesteś Clary, czy innym prorokiem, żeby przewidywać przyszłość. To niemożliwe. Zwłaszcza, że on mało kiedy pokazywał jaki naprawdę jest, jak bardzo jest szalony i poświęcony temu szaleństwu. Jesteś, tak naprawdę, tylko człowiekiem. Nie jesteś wszechwiedząca i nikt nie ma prawa tego od ciebie wymagać. Tylko ty masz do siebie nieuzasadnione z resztą pretensje...

Westchnął i przytulił się do jej pleców. Od razu poczuł, jak minimalnie się odprężyła pod jego dotykiem. Ucałował ją lekko w skroń i złączył ich dłonie. Cisza, która zapadła była przyjemna i bardzo im potrzebna.

Chwila wyciszenia, w zwariowanym i pędzącym świecie. Oderwanie się od szalonej, nieposkromionej rzeczywistości pochłaniającej większość ich czasu i energii. Moment, nieplanowanego, ale tak potrzebnego odpoczynku od wszystkiego, co wywoływało stres, złość i bezsilność. Czas na to, aby w końcu, na spokojnie i bez poganiania wszystkie myśli trafiły na swoje miejsce i ułożyły się w całość.

- Tyle lat starałam się ją ochronić... - wyszeptała wpatrując się w okno. - Najpierw, kiedy byłam w ciąży... Nie wyszło. Jest przypadkowym eksperymentem, wybrykiem natury. Ale dalej uparcie ją broniłam. Odcinałam od jej własnego ojca, starałam dać jej normalne dzieciństwo, na jakie zasługiwała...

- Robiłaś co mogłaś... Nikt by lepiej tego nie zrobił...

- Lepiej? Siedzi na wózku. Wcale jej nie ochroniłam. Ani jej, ani tym bardziej Jonathana... A teraz? - zapytała gorzko, pozwalając, by maska, która nosiła od tamtego dnia, w końcu pękła. - Znów o mało jej nie straciłam. Co to za matka, która nie potrafi zapewnić bezpieczeństwa własnym dzieciom?

- Zadajesz złe pytanie - odpowiedział najspokojniej jak umiał.

Stanął przed nią. Jedną ręką położył na jej ramieniu, a drugą objął jej policzek. Skierował jej wzrok na siebie, tak by patrzyła w jego oczy.

- Co to za ojciec, przed którym trzeba bronić jego własne dzieci? - zapytał powoli, poprawiając ją.

- Oboje wiemy, aż za dobrze, że gdyby nie moja głupota, nie byłoby tego problemu. To ja dałam się nabrać i wyszłam za niego...

- To nie głupota. Gdyby nie to, nie mielibyśmy Jonathana i Clary. Poza tym, nie ma co gdybać. Mamy o, co mamy i jesteśmy w takiej sytuacji, w jakiej jesteśmy. Musimy żyć tu i teraz, nie wtedy i tam.

- Ale nasza obecna sytuacja, wynika właśnie z tamtej przeszłości...

- Jo, ale tak jest zawsze. To nie twoja wina, że zwariował i zrobił co zrobił. Nie bierzesz żadnej odpowiedzialności za jego czyny. Za to Jonathan i Clary cię potrzebują. I tak naprawdę, to zwłaszcza on. Jesteś jego matką i źródłem jego siły. Dlatego, że ty jesteś silna, on też jest...

KalekaWhere stories live. Discover now