Na profilu Tazagorska na Insta autorka ostatnio wrzuca cytaty z książki "Duchowa prostota". Było tam m.in. o wyzwaniu 333, czyli o tym, że przez trzy miesiące nosimy tylko 33 rzeczy (nie licząc bielizny, skarpet, ubrań do domu, piżamy ani ubrań, w których uprawiamy sport). Podobno ludzie byli oburzeni, a media pisały o skrajnym radykaliźmie.
Meanwhile ja:
To ludzie mają tyle ubrań na jeden sezon?
Meanwhile mój mąż:
Jak nie liczymy ubrań do chodzenia po domu i na specjalne okazje (sportowe, garnitur itd), to ja chyba nawet tylu nie mam.
Nie piszę tego, żeby się chwalić, bo ogólnie to cały czas mam myśl, że mogłabym żyć oszczędniej, ale i tak jestem w szczerym szoku, że ta liczba jest uznana za radykalną. Ja przez ostatni miesiąc ubrałam na siebie 2 spódnice, dwie pary rajtuzów, jedną sukienkę, jedne spodnie, trzy swetry, dwa płaszcze i dwie pary butów. Łatwo mi liczyć, bo mam rozdzielone ubrania na ten sezon, ubrania do domu i te, które noszę rzadko (na imprezę, oficjalne sukienki itd), a reszta leży w walizce i czeka na swój sezon.
Czy naprawdę jestem radykalna i mam przestać starać się zmniejszyć ilość rzeczy w domu, bo i tak mam ich mało?